recenzja – Nić Widmo (2017)
Labirynt splątanych nici
Kończy się pewna epoka. Nadchodzi czas, by pożegnać się z wielkim magikiem światowego kina, królem dialogu, hegemonem mimiki, cesarzem naturalności, czyli, w dużym skrócie, Daniel Day-Lewis. Któż więc byłby lepszy do tego zadania, niż autor jego najlepszego filmu, czyli „Aż Poleje się krew”, Paul Thomas Anderson? Zdumiewającym jednak jest, jak tak głośne i rozpoznawalne nazwisko dostało tak niezwykle skromne i subtelne pożegnanie.
Bo właśnie dzięki skromności ten film godzien jest wszelkich zachwytów i wyrazów uwielbienia.
Kameralne wnętrza, niewiele scen plenerowych, oszczędna muzyka, odrzucająca epickie kompozycje rozpisywane na wielkie orkiestry na rzecz refleksyjnego pianinka. Klimat powstały z syntezy tych czynników przywodzi na myśl sagi w stylu Wiktoriańskiej Anglii, z całym jej przepychem i nadętym charakterem. Dla filmu istnym strzałem w dziesiątkę był fakt, że reżyser tym razem zdecydował się sam stanąć za kamerą i zrealizować swoją wizję. Przeniesienie na ekran wizji człowieka tak doświadczonego w materii filmowej, jak jeden z największych reżyserów-scenarzystów tego pokolenia mogło być totalną klapą, jak to bywało w wielu sytuacjach. Tutaj jednak wygląda to tak niesamowicie, że postawienie kogokolwiek, nawet wieloletniego współpracownika Roberta Elswita, który zrealizował wszystkie największe dzieła Amerykanina, odbyłoby się z olbrzymią stratą dla filmu i nie miałoby nawet namiastki klimatu, z którym mamy tutaj do czynienia.
Kadry wydają się być wolne od wszelkich schematów, zasad filmowania, stylów i gatunków, jakie przetaczają się po świecie filmu przez dekady. Każdy z nich niesie ze sobą surową wizję reżysera, nieoszlifowany diament.
Dla wielu ten brak wykończenia może wydać się toporny i bardzo zubażający cały film, jednak w większości przypadków działa to jak nieprzerwany i niesformalizowany strumień świadomości twórcy, przelewający na obraz dosłownie wszystko, co chciał przekazać danym filmem. Tym bardziej należy mu się szacunek, że nie poszło to w stronę niemal grafomańskiego przesytu. Tutaj jednak pewnie też trzeba nagrodzić montażystę, Dylana Tichenora, że utrzymał w ryzach cały projekt. Dodając do tego absolutnie zjawiskową muzykę Jonny’ego Greenwooda, bardzo często wręcz atakującą uszy widza i pozornie kompletnie oderwaną od wydarzeń, jednakże świetnie dzięki temu podkreślającą zmiany nastroju głównych bohaterów, tak przecież ważne dla wydźwięku filmu, mamy dzieło wysmakowane wizualnie, zahaczające wręcz o wybitność.
Geniusz rozkłada się również na obsadę. Już na pierwszy rzut oka widać, że sposób prowadzenia postaci i ich portretowanie pokazuje, jak bardzo reżyser zakochany jest w swych aktorach. Cała stylistyka otoczenia, kreacje, charakteryzacja, praca kamery, gra światłem skupia się na nich i stawia ich na piedestale, eksponując z nieukrywaną fascynacją ich mimikę. Ta niesamowicie oddziałuje na widza, a za sprawą tak znakomitych aktorów jest prawdopodobnie najważniejszym nośnikiem fabuły. Tu każda mikroekspresja związana z sytuacją uczuciową trójki bohaterów jest widoczna na ich twarzach. W taki oto sposób scena sielankowego śniadania może przerodzić się w kłótnię, kłótnia w sielankę, tylko i wyłącznie dzięki twarzom bohaterów. Na szczęście tak tytaniczna praca nie została zaprzepaszczona prze inne składowe. Dialogi są zjawiskowe, kontrastując z pompatycznością wystroju i środowiska głównego bohatera, często jednak do niego nawiązując w sposób bardzo naturalny i płynny. Idealnym proporcjom hołduje również samo ich zabarwienie emocjonalne. Nie brak tu momentów humorystycznych, rozbijających w bardzo naturalny sposób momenty emocjonalne i dramatyczne.
Samo trio aktorskie to majstersztyk, a relacja między nimi zasługuje na fachową analizę kogoś bardziej obeznanego, gdyż chyba jest zbyt wielowymiarowa i rozbudowana jak na moje umiejętności recenzenckie. Na pierwszy rzut oka DDL miał skraść cały film, a Lesley Manville i Vicky Krieps, z uwagi na dość niskie umiejętności Andersona w rozpisywaniu postaci kobiecych, przeznaczone były, by być w jego cieniu, pomagając mu błyszczeć na ekranie. Im głębiej jednak wchodzimy w fabułę, tym bardziej to stwierdzenie nie ma przełożenia na rzeczywistość. Na przestrzeni filmu każda postać zajmuje równomiernie przestrzeń w scenariuszu, reprezentując sobą inną jakość. Oczywiście głównym motywem jest miłość między krawcem Woodcockiem i Almą, jego muzą. Ogrom różnych akcentów, trudność obu charakterów w zgraniu się, problemy w byciu razem, a jednocześnie trudności w rozstaniu są zarysowane przepięknie i prawdziwie. Do tego dochodzi wątek matki Reynoldsa, jego stosunków z siostrą, mieszkającą w tym samym domu i będącą prawą ręką w jego pracy, walka dwóch kobiet o bycia „tą jedyną i najważniejszą”, a w to wszystko wpleciony absolutnie mistrzowsko lekko wstrząsający motyw „domu doprowadzającego do szaleństwa” rodem z „Mother!”, którego twist zaskoczy prawdopodobnie wszystkich. Całość można oglądać wielokrotnie, za każdym razem będąc pod ogromnym wrażeniem pomysłowości reżysera.
Tak oto wygląda film pana Andersona. Będąc trochę na oscarowym uboczu tworzy niepowtarzalną jakość, o której za parę lat na pewno ktoś opowie jako o niedoścignionym wzorcu dla kina.