Kształt Wody (2017) – recenzja
Burton w meksykańskim sosie
Bałem się tego seansu. Już tematyka nie należy do moich ulubionych, bo nie za bardzo pociągają mnie tego typu baśni dla dorosłych, a dodatkowo jakiekolwiek zapowiedzi ukazywały film, który w wielu momentach wykracza poza skalę w dziwności, działając na dziesiątkach uproszczeń i skrótów fabularnych. Z drugiej strony chciałem wierzyć w ten film i w to, że jest tak genialny jak go opisują. Jak więc wyszło ?
Del Toro uwielbia mroczne klimaty i to widać na ekranie. Każdy kadr jest tak wypieszczony, jakby były kadrami radosnego Petera Jacksona, który właśnie kręci nowy film w uniwersum LoTR. Teraz widzę, dlaczego tak dobrze wyglądała ich współpraca przy „Hobbicie”. Obaj uwielbiają tworzyć świat, budować klimat, ustawiać scenografię, kombinować z charakteryzacją i kostiumami i łączyć to w całość tak, by żaden kadr nie miał chociażby jednej niewielkiej niedoróbki. Sprawia to kolosalny efekt nawet dla widza, który obejrzał „Birdmana” czy parę innych majstersztyków realizacyjnych. Dan Laustsen wraca do del Toro jako realizator zdjęć, co według niektórych jest świetnym pomysłem, patrząc na dotychczasową współpracę z Guillermo Navarro. Czy laureat Oscara zrobiłby to lepiej? Nie wiadomo. Wiem natomiast, że zdjęcia są przepiękne, klaustrofobiczne i pełne mroku i grozy, a jednocześnie malujące krajobrazy godne baśni Disneya, a kreacja miasta i wnętrze salonu samochodowego (będziecie wiedzieć o co mi chodzi) przypomina stylistykę miasteczka Sanctuary Hills z Fallout 4 ze swoją dość charakterystyczną, amerykańską „wizją przyszłości z przeszłości”.
Fabuła w przeciwieństwie do realizacji idzie w dwie zupełnie odmienne jakościowo strony.
Historia, zaadaptowana z „Pięknej i Bestii” i będąca hołdem dla filmów pokroju „potwora z czarnej laguny” i innych filmów Universala z lat 50. opiera się nie tylko na historii miłosnej niemej bohaterki, ale również na szeregu różnych rozważań. Pojawiają się fundamentalne pytania dotyczące istoty człowieczeństwa, starości, przemijania czy postępu technologicznego. Takie nagromadzenie wątków rodzi pewne problemy bogactwa, które w paru momentach są szczególnie widoczne, gdy reżyser nie wie, na czym skupić uwagę widza. Takie momenty są jednak nieliczne, a sama historia zachęca złożonością i nagromadzeniem moich ukochanych małych szczególików fabularnych, które można interpretować i we własnym zakresie składać w całość. Doskonale do tej wizji pasuje obsada. To bohaterowie, wyciągnięci żywcem z baśni, obudowane wokół jednej cechy szczególnej i stopniowo rozwijane w filmie. Szczególne brawa należą się dla Sally Hawkins i jej postać Elisy Esposito, która niczym księżniczka Disneya działa w harmonii ze światem, który ją otacza. Partnerująca jej Octavia Spencer oraz Richard Jenkins tworzą osobliwe, lecz świetnie sportretowane trio, z którymi widz może zbudować bardzo osobliwą relację. Na uwagę zasługuje Michael Stuhlbarg w roli naukowca pracującego w laboratorium, w którym przetrzymywany jest „człowiek z wody”. Niejednoznaczność tego bohatera i jego wkład w opowieść jako postaci drugoplanowej jest godny podziwu. Jednak oklaski należą się komuś innemu, a dokładniej głównemu złemu, czyli Richardowi Stricklandowi, granemu przez Michaela Shannona. Rola stuprocentowego samca, rasisty, seksisty wpisuje się w stylistykę i filozofię obrazu z mocą, a ostatni segment w jego wykonaniu to jedna z lepszych szarż aktorskich jakie widziałem.
Nie wszystko idzie jednak w dobrą stronę. Wiele pomysłów narracyjnych bardzo mocno nadweręża moje granice tolerancji, wyglądając na chwyty bardzo tanie i niepotrzebne. Po drugie: dialogi. Pomijam momentami zbytni patos bądź inne formy nadawaniu wzniosłości konwersacjom, bo to jednak baśń, ale przy okazji dużo tu scen kompletnie poza narracją, będąc przesadzonymi i traktującymi o różnych tematach w sposób tandetny i oklepany. Wreszcie przechodzimy do wątku tej „pięknej i bestii”.
I jest tu wszystko, co być powinno w miejscu gdzie być powinno… ALE!
Są bardzo urocze sceny, świetne „relationshipowe akcenty” i prawdziwe zakończenie, które roztapia serce i wyciska łzy. Ale problem w tym, że łzy nie płyną. Nie ma w tym niczyjej winy, bo winić kogoś byłoby naprawdę niestosowne, ale nie da się ukryć, że brakuje tu magii. Przykrym więc jest, że cała misterna praca meksykanina połączona z przepięknymi kompozycjami Alexandre Desplata nie znajduje zwieńczenia w najważniejszym wątku całego dzieła.
Tak oto działa nowy del Toro. Ze starym kolegą za kamerą wizualnie tworzy perełkę, którą zapamiętam, jednak sam czar „człowieka-wody” nie ujął mnie za serce. Jestem jednak w stanie stwierdzić, że film wart jest swoich 13 nominacji, choć nie wiem, czy zdobędzie chociaż połowę z nich.