Dunkierka (2017) – recenzja
Bomba Zegarowa
Sceptycznie podchodziłem do tego filmu. Bo czymże mógłby być? Spielberg pokazał świetnego „Szeregowca Ryana”, który zdjęciami Janusza Kamińskiego zdefiniował kino batalistyczne, Tarantino w „Bękartach Wojny” pokazał, jak zdekonstruować oblicze tego konfliktu i wpuścić trochę groteski na ten obraz zniszczenia. Nie zabrakło obrazów Holocaustu, losów zwierząt na wojnie, bohaterskich czynów niezwykłych ludzi, wolności, równości i braterstwa i pompatycznych haseł. Tak oto mamy sytuację, gdzie o wojnie można powiedzieć już wszystko. Ale czy na pewno?
Według Nolana nie. Ten bunt utartym zasadom gatunków nigdy jeszcze nie był tak dobry. Bo oto bierzemy na tapet mało znany temat ewakuacji żołnierzy Brytyjskich z Dunkierki, postrzegany przez historyków jako jeden z największych cudów drugiej wojny i punkt zwrotny całego konfliktu. Tu nie ma bohaterskiej walki, nie ma strzelania i wybuchów, w zasadzie nie ma starć zbrojnych oprócz pomniejszych ostrzeliwań i starć powietrznych.
Tu nie wygrywa sojusz aliantów, Amerykanie nie wbijają flagi przy akompaniamencie wzniosłych symfonii zwycięstwa. Jest natomiast groza śmierci i beznadzieja, przeszywana raz po raz wybuchami pocisków artyleryjskich, które wyrzucają w niebo masy pyłu i ludzkich istnień.
Klęska czai się na każdym kroku, losy całej operacji ratunkowej wiszą na włosku, każdy ruch musi być przemyślany i rozważny, inaczej 300 tys. Brytyjskich żołnierzy zostanie już na zawsze na wybrzeżu, pochowanych w zbiorowych mogiłach. Brytyjski reżyser nie daje widzowi linii fabularnej, jakiej można się spodziewać. Nie jest to jednowątkowa opowieść, przekazująca określony sens i stawiająca akcenty w ustalonych w scenariuszu miejscach. Nie jest to też typowy „segmenciak”, w którym widzimy różnych bohaterów w różnej kolejności. Struktura filmu to pseudoreportaż, ukazujący wszystkie aspekty danej operacji, prześwietlającej jej przebieg, nastroje społeczne oraz rozliczające poszczególne persony ze swoich zadań. Dlatego nie zobaczymy tu też typowych bohaterów. To nie są postaci, które widzimy w 99 procentach filmów, które mając w tle wojny przeżywają rozterki i tragedie. Postacie są niejako przewodnikami wycieczki, do których przykleja się kamera, pokazując za ich pomocą wszystkie odcienie wojny. Mamy więc admirała, widzącego tragedie z bezpiecznego miejsca na brzegu, który jednocześnie poświęca za swoich ludzi życie. Taki sam heroizm widzimy parę kilometrów wyżej, w postaci pilota Spitfire’a (w tej roli Tom Hardy), ochraniającego punkt ewakuacji przed Luftwaffe. Poprzez młodych żołnierzy Brytyjskiego pułku ekspedycyjnego, oczekujących na nabrzeżu mamy wgląd w psychikę człowieka, który zrobi wszystko, by przeżyć, włącznie ze zdradą własnych wartości i ideałów. A dopełniają tego zwykli ludzie którzy za kanałem La Manche porzucają cały swój dobytek, by liche łódki przekształcić w wielkie transportowce i płynąć po swoich wojaków. I każdy jeden aktor, mimo zepchnięcia przez scenarzystów na boczny tor, wydobywa ze swojej postaci wiele dobrego, dając nam nie lada pokaz umiejętności. Największym zaskoczeniem był dla mnie Harry Styles. Wzięcie piosenkarza, który nie nazywa się Timberlake lub Leto do filmu o takim kalibrze to nie lada odwaga, ale Nolan znowu pokazał, że ma nosa do spraw obsadowych. Postać wokalisty One Direction jest charyzmatyczna, zadziorna i niejako wpisuje się w etos żołnierza, jaki popkultura kreowała już od czasów amerykańskiej propagandy, pozostawiając jednak sporo miejsca na pospolite człowieczeństwo, które przez niego przemawia.
Kończąc dywagacje na temat struktury, powiem słowo o samej konstrukcji czasu. I tu Nolan pokazał, że po „Memento” i „Incepcji” jest jeszcze życie w tej mechanice. Jeśli myślicie o retrospekcjach czy zabawie między poziomami snu, jak w wyżej wymienionych, musi przedefiniować myślenie. Całość fabuły to trzy wątki, mające swój początek odpowiednio tydzień przed, dzień przed i parę godzin przed. Każdy wątek jako segment pozornie funkcjonuje autonomicznie, zmierzając do nieuchronnego „upadku z mostu”, gdzie wszystkie perfekcyjnie połączą się w całość. W praktyce jednak każde we wszelakich aspektach dopełnia inne, dając konteksty z przeszłości bądź przyszłości, dzięki którym przedstawiane wydarzenia zyskują sens i głębię. A takich szczegółów jest masa i to również od naszej kreatywności i sposobu myślenia zależy, w jakim świetle spojrzymy na konflikt.
Oglądanie tego filmu jest więc ucztą nie tylko dla oka, ale i dla naszych szarych komórek.
Ale spokojnie, oko też nie może narzekać na brak atrakcji. Dzięki Hoyte van Hoytemie wizualnie obraz ma prawo do miana najpiękniejszego filmu roku. Genialne kadry, uchwycające momenty tak nieoczywiste dla wielu filmowców, a z których każde zdaje się być dziełem nie lada wizjonera, pełne wyczucia i dobrego smaku. Na całość nałożono bardzo stonowany niebieski filtr, wyziębiający scenerie i nadający jej styl retro. Lecz nawet to nie jest głównym daniem tego dzieła.
Bo głównym daniem jest muzyka.
Ta, pod czujnym okiem i uchem Hansa Zimmera jest czymś więcej niż te słynne uderzenia z „Incepcji”, które dzisiaj urosły do miana techniki filmowej, nie jest to nawet ikoniczna ścieżka dźwiękowa, porównywalna do tej Desplata z „Shape of Water”. Tu jest ona źródłem napięcia, główną metodą budowania klimatu. A praktycznie wszystko ogranicza się do tykania małego, kieszonkowego zegarka. Wydawać by się mogło, że podczas seansu nie słychać go i niknie w gąszczu innych dźwięków, lecz wybuchy, strzały symfonie milkną często wręcz niezauważalnie, a ostatni ruch mechanizmów czasomierza odbijają się głębokim echem w uchu widza, rozwiązując całe napięcie, kończąc pewien rozdział w życiu paruset tysięcy ludzi, których życie zależało od ilości czasu, który został do odmierzenia temu zegarkowi.
Tak wygląda „Dunkierka”. Film znakomity i przełomowy niemal pod każdym względem, który to zmusił mnie do naprawdę głębokich przemyśleń na wiele istotnych filozoficznie tematów. Nolan tym filmem potwierdził swoją rolę w świecie filmu i pokazuje nam na każdym kroku, że ciężko będzie w Hollywood bez niego. Ale Oscara bym mu nie dał. Chcę jeszcze zobaczyć coś więcej, bo tym właśnie filmem pokazał, że stać go na to. I pewnie zrobi to niedługo.