DARKEST HOUR (reż. Joe Wright) – recenzja
WE SHALL NEVER SURRENDER!
Gdy patrzę na główną rolę, tematykę, akcenty, na które uwagę kładzie trailer i wreszcie główną rolę, mam nieodparte wrażenie, że to dla Gary’ego Oldmana powstał ten film, by wreszcie jego Oscar buzz się skończył i zdobył on wymarzoną statuetkę od akademii. Sam jestem #teamoldman, także jestem ateistą ale niech mu dobry pan pomoże…
Filmy biograficzne nie należą do tworów specjalnie trudnych do zrealizowania. Reżyser ma najczęściej dużo materiału źródłowego, parę gotowych klisz do wykorzystania w scenariuszu, aktora, który swoim warsztatem i przygotowaniem do roli odbębnia całą robotę. Joe Wright widocznie chciał podejść do tematu trochę inaczej, kładąc nacisk na inne aspekty.
Te próby widać, ale działają z różnym skutkiem.
Najbardziej widoczne jest to w scenariuszu. Oczywistym jest, że nacisk kładzie na osobę Winstona Churchilla, jego emocje, rozterki, ambicje. Tu jednak idziemy jeszcze dalej, jeszcze bardziej stawiając postać Gary’ego Oldmana w centrum wydarzeń. Daje to efekt tyleż ciekawy, spychając wszystkie postaci i wydarzenia na drugi plan, sprawiając, że te muszą współgrać z osią wydarzeń, jaką jest główny bohater, z drugiej jednak strony nie pozostawia to miejsca dla nikogo i niczego, przez co próba budowania klimatu napięcia wokół osoby premiera spowodowanych wydarzeniami wypada bardzo średnio i mało angażująco. Widzimy, z czym się mierzy, w jak trudnej sytuacji się znajduję i w samej ekspozycji wypada to naprawdę porządnie, jednak tematowi poświęcane jest za mało uwagi twórców, a równocześnie na tyle dużo, by zaniedbać relacje premiera Wielkiej Brytanii z żoną i dziećmi. W ten oto sposób mija dzień za dniem, a my wędrujemy między kolejnymi klaustrofobicznymi lokacjami, uczestniczymy w kolejnych naradach, przemówieniach, widzimy kolejne szokujące wydarzenia, kolejne powody do zmartwień, ale najzwyczajniej w świecie nie martwimy się nimi. Przez to bardzo nieudolne wyważenie wątków film odcina się od wszelkich dzieł zgłębiających temat II wojny światowej. Pozostaje na pograniczu dokumentu, który ma za zadanie podać historyczne fakty, a zarzuca możliwość interpretacji tychże.
Choć Joe Wright nie umie balansować dialogów, potrafi naprawdę dobrze prowadzić aktorów i tworzyć same postaci. Tak jest z Garym Oldmanem. Jego Winston Churchill dzięki paru zabiegom scenariuszowym i ogromnym warsztacie samego odtwórcy jest jedną z najlepszych kreacji pierwszoplanowych w ostatnim czasie, biorąc pod uwagę filmy o podobnej tematyce. Premier Wielkiej Brytanii budzi skrajne emocje u widza, uciekając zręcznie od zaszufladkowania jako kolejny protagonista, który jest bezgranicznie mądry i wspaniałomyślny i wszyscy inni ludzie, którzy uważają inaczej od niego są źli. W każdej chwili możemy interpretować zachowania Winstona dwojako, uwielbiając go bądź nienawidząc za nie. Często łapałem się w filmie na przyznaniu racji lordowi Halifax bądź Neville’owi Chamberlain’owi, stojącym w opozycji do jego osoby i zarzucających mu lekkomyślność i brak zdrowego rozsądku w prowadzeniu wojny. Tym bardziej zdumiewający jest fakt, że przecież, patrząc z perspektywy czasu, to on miał rację, a jego decyzja w sprawie Dunkierki była prawdopodobnie najważniejszą dla dalszego przebiegu konfliktu na starym kontynencie. Podczas oglądania filmu daje to bardzo ciekawy efekt i jeszcze bardziej rozwija postać Churchilla i nadaje mu głębi. Koniec końców każda minuta bytności tego jegomościa na ekranie zachwyca, a gra Oldmana naprawdę zasługuje na każde wyróżnienie w tym roku. Niestety, drugi plan w tym przypadku nie spełnia swojego zadania tak dobrze, jak możnaby się tego spodziewać po tego typu filmach. Mimo, iż Kristin Scott Thomas i Lily James grają naprawdę dobrze, a ich postacie mają swoje miejsce w fabule i nie są kompletnie bezbarwne, jednakże żadna z nich nie budzi takich emocji jak Winston Churchill. Brak tej aktorskiej przeciwwagi i nieudane próby wprowadzenia takowej znacznie spłaszcza ten już dość prosty scenariusz.
„Czas Mroku” broni się jednak wizualnie.
Jakbym miał przyrównać całą tę produkcję, byłyby to brytyjskie seriale kostiumowe pokroju „Crown” lub „Downtown Abbey”. Tu jak w wyżej wymienionych nacisk autorzy kładą na scenografię i kostiumy, a plan filmowy opiera się na ciasnych, kameralnych wnętrzach. W takim settingu świetnie odnalazł się Bruno Delbonnel i jego zdjęcia. Spowite w mroku, zakurzone wnętrza znakomicie wpasowują się w stylistykę dzieła, a niemal teatralne operowanie światłem i wyróżnianie nim najważniejszych postaci wygląda oszałamiająco.
Tak oto prezentuje się „Czas Mroku”. Sporo seansowi dodaje traktowanie go jako prequelu Nolanowej „Dunkierki”, bo przy takim stanie rzeczy i traktowaniu obu filmów jako jednej serii, oba twory uzupełniają swoje niedociągnięcia. Jako autonomiczne dzieło, film ten wyróżnia się fenomenalnym aktorem i paroma dobrymi pomysłami inscenizacyjnymi. Brak mu jednak silniejszej ręki scenarzysty, który pogodziłby wszystkie elementy składowe i ułożył z nich dzieło sztuki.